W 2019 roku, już po przeprowadzeniu się do Berlina p. Ania zajmowała się przeróbkami krawieckimi, szyciem poduszek z nadrukami i wyposażeniem dziecięcych łóżeczek. Jej pomysłem na biznes było otwarcie atelier. Sklep wyremontowała, na półkach do sprzedaży czekały poduszki, kołderki i czapki dla dzieci. Do otwarcia atelier jednak nie doszło… Kłopoty ze zdrowiem syna i podejrzenie reumatyzmu dziecięcego zatrzymało ją na kilka dni w berlińskim szpitalu Charite. Lekarze podjęli decyzję o pobraniu szpiku kostnego. Na tydzień przed otwarciem atelier przyszła diagnoza: „Patryk jest chory na białaczkę”.
Adrian Urbanek, onkorodzice.pl: Kołderki, czapki i poduszki zostały zamknięte w sklepie…
Anna Pisowicz: Będąc na oddziale reumatologicznym widzieliśmy dzieci bez włosów, które leżały piętro wyżej na onkologii. Kiedy przyszła diagnoza, Patryk bardzo ją przeżywał – miał wtedy 10 lat, a mnie ciężko było powiedzieć: „Dziecko, jedziemy piętro wyżej walczyć nie tylko o zdrowie, ale o twoje życie”.
Pierwszą noc, nieprzespaną, powiedzmy – przetrwaliśmy. Człowiek w ogóle nie był świadomy tego co się dzieje: wczoraj reumatyzm, dziś białaczka? Ale jaka to białaczka? Czy na pewno? I jeszcze ta bariera językowa. O Boże! No ale to trwało, szczerze mówiąc jeden dzień, bo kiedy już znaleźliśmy się na onkologii i Patryk zobaczył te wszystkie dzieciaki bez włosów, powiedział do mnie:
„Mamo. U ciebie w sklepie jest tyle czapek. Teraz to nic na tym nie zarobisz, bo nie możesz tego sklepu otworzyć i nie możesz tam być. Więc po co one mają tam leżeć, jak można je tutaj dzieciom porozdawać?
Zadzwoniłam do męża – przyjechał tego samego dnia i przywiózł te wszystkie czapki na oddział. Rozdaliśmy je praktycznie pierwszego dnia. A w Niemczech to nie takie proste – dać komuś coś za darmo – więc pytali ile mają zapłacić. A ja, że „nic, po prostu weźcie te czapki i jest ok.”
A.U.: I tak zrodził się pomysł na poduszkową kampanię?
A.P.: Wiadomo – jak to w szpitalu – człowiek idzie na oddział, gdzie ma spędzić tylko kilka dni, a zostaje miesiąc albo jeszcze dłużej, nieprzygotowany zupełnie. Poduszki? To była tragedia. Więc Patryk nie odpuszczał:
„Mamo, a jakbyś tak poduszek tutaj naszyła, takich wygodnych, takich ładnych, takich dla dzieci, bo przecież umiesz, prawda?”
A ja, że wtedy byłam cały czas na tej onkologii, no to fizycznie było mi ciężko to zrobić, więc przyszedł mi do głowy taki pomysł: przez wiele lat byłam klientką hurtowni z materiałami z Warszawy. Napisałam do nich, czy nie mogliby mi pomóc w zbiórce takich poduszek. „Jak najbardziej” – przyszła odpowiedź. Rzucili hasło u siebie na blogu, że jestem koleżanką i klientką i że syn jest chory i tak dalej… Krawcowe, które też tam zamawiały materiały uszyły poduszki, wysłały do hurtowni, a hurtownia przysłała do mnie. Przyszło ich tyle, że dostała nie tylko Onkologia, ale cała klinika dziecięca! To była pierwsza akcja – pierwsze poduszki!
A.U.: Kiedy “Twoje Dziecko” choruje, patrzenie na świat radykalnie się zmienia. Czasem zawęża się tylko do tego dziecka. Czasem poszerza o inne dzieci.
A.P.: Będąc na oddziale słyszałam, jak rodzice zadawali samym sobie pytania: „Jak to? Dlaczego nasze dziecko”? Ja też miałam chwile załamania i zwątpienia, ale skoro już tu siedzę… siedzę i myślę co będzie jutro i nie wiem co będzie – no to co mam robić? Więc szyłam te poduszki dla dzieci do szpitala.
A.U.: A to funkcjonowało jak terapia…
A.P.: Każda poduszka, która była uszyta, dawała mi taką nadzieję, że jeszcze jest coś do zrobienia, że damy radę. Niektórzy rodzice tak dziwnie na mnie patrzyli, bo nie widać było po mnie załamania. A my potrafiliśmy w domu trochę nawet i śmiać się z tego nie raz – no bo wiadomo, łez już brakowało – i tak przyjmowaliśmy to, że musimy dać radę. Czasem lekarz mówił do Patryka „Patryk, jak mama będzie chciała sobie popłakać, to niech płacze, bo będzie jej lepiej, zresztą ty też płacz jak mama płacze, czasami emocje trzeba wypuścić”.
Wiec Patryk przychodził i mówił: „Mamo, wiesz co, a może byśmy sobie tak popłakali, bo mi jakoś tak ciężko, smutno, to może popłaczemy razem?”
No to płakaliśmy, jak na zawołanie, aż to wszystko z nas schodziło, a na końcu zaczynaliśmy się śmiać…
A.U.: Wracając do poduszek, ich szycie i przekazywanie dzieciakom ma dla Pani i Patryka specjalne znaczenie?
A.P.: Tak. Nie jestem w stanie ofiarować pieniędzy czy jakoś emocjonalnie bardziej pomóc, bo psychologiem nie jestem, ale chociaż to mogę od siebie dać. Zresztą, kiedy chodziliśmy do szpitala na kolejne chemie, Patryk za każdym razem przypominał mi: „No ale jak już tam idziemy, to weźmy coś ze sobą, żeby ten pobyt był przyjemniejszy, fajniejszy”. Więc rozdawaliśmy dzieciom poduszki – i już tak zostało.
A.U.: Tyle, że dołączyli do Was kolejni ludzie i w efekcie zrodził się pomysł grupowego szycia?
A.P.: Pierwsze grupowe szycie odbyło się w 2019 roku w moim sklepiku, który ma zaledwie 30 m kwadratowych,więc powierzchnia bardzo malutka. Puściłam hasło na Facebooku – czy ktoś miałby ochotę przyjść i pomóc… Nie chodziło tylko o szycie, bo najgorsze jest wypychanie poduszek i zaszywanie dziurek, każdy to może zrobić bez umiejętności krawieckich. Miałam 3 stanowiska, przyszły 3 dziewczyny, udało nam się uszyć pierwsze maskotki i poduszki. Wysłałam je do Polski.
A.U.: Zadziałało…
A.P.: Megazaraźliwie! W tej chwili mam około stu osób, które stale przychodzą na spotkania. Robię wydarzenie na Facebooku: data, godzina, miejsce spotkania, pytam tylko: „umiesz szyć na maszynie”? Niektórzy piszą, że tak, a inni, że nie, no to muszę zaplanować, do czego dana osoba by się przydała. Przychodzi taki moment, że kiedy w jednym dniu zgłasza się ponad 25 osób, to muszę zamykać rekrutację. W Polsce potrafiłabym sobie to wyobrazić, ale w Berlinie? Ludzie mają swoje obowiązki. Próbują zarobić pieniądze, utrzymać dom, wyjechać na wakacje. Czasu jest coraz mniej, obowiązków coraz więcej a jednak znajdują czas na to, żeby robić coś dodatkowego i to jeszcze nie dla swojego dziecka, nie dla swojej rodziny, nie dla swojego środowiska. W Berlinie jest dosyć spora populacja Polonii, ale ci, którzy przychodzą na szycie, to w dziewięćdziesięciu procentach ludzie, których w ogóle nie znam.
A.U.: Jakie są ich motywacje?
A.P.: Kiedyś przyszła pani z mężem. Ona jako krawcowa, a on tak siedział w kącie i zaszywał kotkom „dupki”. No i on, po tym całym dniu zaszywania tych „dupek”, mówi: „Boże, jak ja podziwiam moją żonę! Ja nie szanowałem jej zawodu do tej pory, bo myślałem sobie: ja kierowca, to mam zmartwienia! A teraz widzę, że moja praca to jest nic w porównania do tego, co tutaj się dzieje”.
Wiec wydaje mi się, że to jest spotkanie w jednym miejscu osób podobnych emocjonalnie, bo dla każdego tego człowieka choroba dziecka to jest naprawdę coś mocnego. Przychodzą pozytywnie naładowani, a wychodzą jeszcze bardziej! Po każdej wysyłce poduszek dostaję od rodziców i ze szpitali wiadomości i zdjęcia dzieci z poduszkami – nie zostawiam ich sobie, tylko wysyłam do tych, którzy szyli. A oni pytają, kiedy kolejne szycia?
A.U.: ???
A.P.: …więc ja im mówię za każdym razem, że ze względów logistycznych i w ogóle tego, że ja mam jeszcze dzieci, dom, pracę i wszystko inne… to możemy się spotykać tylko kilka razy w roku. Ostatecznie, jak ktoś ma w rodzinie czy u znajomych chore dziecko i pisze, że potrzebuje poduszkę, to i tak ja tą poduszka robię i wysyłam. Wszystko zapisuję – P. Ania pokazuje mi zeszyty, w których zanotowane są imiona dzieci, do których trafiły poduszki – nigdy nie szyję tylko dla chorego dziecka. Od razu pytam rodziców o rodzeństwo. Sama mam trójkę dzieci i wiem, jak to jest, jak te pozostałe to odczuwają. Więc, żeby nie skłamać, w tym tygodniu wysyłam 40 poduszek do Lublina, wcześniej na prośbę jednej z mam wysyłaliśmy poduszki na oddział do Gdańska, teraz do Kielc, do Warszawy i do Poznania, bo stamtąd zgłosiły się oddziały. Adresy mam zanotowane z całej Polski i nie tylko; są z Majorki, z Wielkiej Brytanii z Niemiec. Podczas jednego dnia wspólnego szycia powstaje tak od 100 do 150 poduszek.
A.U.: … w sumie są ich tysiące… a schodząc na ziemię narzuca mi się pytanie o to jak Pani finansuje to przedsięwzięcie?
A.P.: Dopiero niedawno założyłam zbiórkę na pomagam.pl. Czasem proszę o darowizny w miejscach, gdzie zamawiam materiały. Na grupowym szyciu mam skarbonkę i do tej skarbonki te osoby, które przychodzą wrzucają kilka euro na materiał na nici. Resztę dorzucam od siebie – nie chodzę na koncerty, nie piję, nie palę, na coś pieniądze wydać muszę, a to traktuję jako hobby, które mnie też mobilizuje emocjonalnie. „Super, dobra poświęć się temu jak Ci to sprawia przyjemność…” – mówi mój mąż i nigdy nie powiedział nie, a wręcz przeciwnie – poduszki też wypycha.
A.U.: Kolejne szycia są już umówione?
A.P.: W maju szyjemy poduszki z napisami „Kocham Cię, Mamo” – pomagają w tym dzieci. Trafią do małych pacjentów, żeby ci mogli je dać potem swoim mamom.
A.U.: Biorąc pod uwagę, że to głównie One spędzają z dziećmi długie miesiące w szpitalu, to symboliczny i jednocześnie praktyczny prezent na Dzień Matki.
PS – Patryk w tej chwili jest już po zakończeniu leczenia. Dwa razy pojawiło się u niego podejrzenie wznowy choroby. Chodzi do szkoły Europejskiej, część przedmiotów ma w języku niemieckim, a część, na czym mu szczególnie zależało, w języku polskim. W tej chwili aktywna jest zbiórka na portalu pomagam.pl. Zajrzyjcie tam, jeśli chcecie wspomóc szycie poduszek organizowanych przez Anię Pisowicz.